Mira Żelechower - Aleksiun
Mira Żelechower - Aleksiun
Mira Żelechower - Aleksiun
Mira Żelechower - Aleksiun
tekst na zamówienie OKiS Wrocław
do książki "Mira między A i Ż" autorstwa
Pani Zofii Gebhard
Wczesnych obrazów Miry, tych sprzed granicznej podróży, zachowało się niewiele. Ta obecna, zda się nieskończona twórczość przesłania wszystko poprzednie - oryginalna, zachłanna na kolory i światło. Światło Mira lubi malować najbardziej, nie tylko dla jego wielu znaczeń, ale jakby było Jej osobistym wyznaniem. Najczęściej z wszechwidzącej wysokości nieba przywołuje na obrazy refleksje podarowane czytaniami Tory i Midraszy, doświadczeniami świąt i szabasu, wspomnieniami z wędrówek w poszukiwaniu cudownych źródeł, drzewa życia czy księgi objawień. Jej imaginarium i rekwizytornia, jak papiery cynamonowe, mroczne od zawrotów głowy, gęstnienia objawień i objaśnień, czasem rozdzielane błyskiem nieba albo ognia, mogłyby stać się dowodem na istnienie nieistnienia. Gdyby tylko ktoś chciał się tym zająć..."
W trans wpadła w czasie swojej pierwszej izraelskiej podróży. Tej, którą nazywa graniczną. Nie mogła powstrzymać ręki i kolorów, zapełniała karton za kartonem światłem i zjawami, wątkami byłego i nowego życia, objawieniami, rekwizytami. Mówi: w judaizmie jest taka głębia znaczeń, że stale daje mi inspiracje. Dotyczy to treści - odniesień do religii, mitów, rytuałów, cieni historii, pamięci Ziemi i ludzkich doświadczeń. Ta zagmatwana magma przekazu znalazła pod pędzlem Miry swoją magmę malarską, kreowaną nie kreską, ale plamą, nie cyzelowaniem, ale przenikaniem i nawarstwianiem. Żywiołowość, spontaniczność, brak rygorów i zahamowań, całkowita - czy może być inna? - dowolność i wolność sposobów, i środków malowania. Materialne przeradza się w niematerialne, a duchowe obleka w ciało. Grudy farby, akcenty koloru, rozbłyski światła - obraz gęstnieje, tężeje, kumuluje ruch ręki i emocje. Z pozornego chaosu rozbryzgów farby oko wyławia szczegóły - postacie, przedmioty, przestrzeń - pojawia się to wszystko, co można nazwać dziedzictwem, korzeniami, duchowym olśnieniem. Pojawia się opowieść, bo chociaż obraz żyje poza słowami, słowa w nim istnieją, czasem wręcz namalowane, i zawsze są pod ręką, żeby, co widzialne i co niewidzialne przemienić w opowiedziane.
Zaczynam obraz i nie wiem jak go skończę - powiedziała kiedyś - to proces, proces poznania. Rodzi go impuls, refleksja, tworzą emocje, intuicja, czasem trans.
Dziwność świata i dziwność istnienia nie dawała Jej spokoju jeszcze zanim została malarką. Podobnie jak przenikanie się światów - rzeczywistego i wyobrażonego, cielesnego i duchowego. To dlatego zaczęła o tym opowiadać pędzlem i to w sposób, który Andrzej Osęka, krytyk sztuki, nazwał realizmem magicznym. Malowała wtedy niezwykłe monidła, stonowane kolorystycznie, realistyczne w rysunku, oniryczne w nastroju i wymowie - niepokojące wnętrze kuchennego bałaganu, pokój z zastawionym stołem i bankietującymi wokół niego ludźmi; okno, w którym pojawia się koń i Rembrandt, ukochany Jej malarz, ze swoim martwym ptakiem; gigantyczna, polana czerwonym lukrem babka, wokół której rozsiedli się na trawie piknikujący krewni i znajomi, niby wszyscy razem, a każdy osobny. Ten wątek - razem a osobno - też Jej nie opuścił.
I stało się tak, że ona, urodzona jako Mona Jankielewicz, wychowana jako Mira Żelechower, po ślubie Aleksiun - Żydówka - ateistka - chrześcijanka - zdjęła uwierającą maskę i pozwoliła swojemu pęknięciu zarosnąć dopiero w judaizmie. Po owej granicznej podróży, która okazała się podróżą do korzeni.
Namalowany w 1976 roku, pokazany w specyficznym czasie i miejscu mógł być ten obraz traktowany jako symboliczny, ale ja odczytuję go nieco inaczej, być może nakładając dzisiejszą perspektywę - jest on dla mnie przede wszystkim bardzo osobistym wyznaniem młodej kobiety, która nie potrafi jednoznacznie zdefiniować swojej tożsamości. Podobną wymowę ma nieco wcześniejszy, z 1973 roku autoportret Prawo do tajemnicy - twarz z zamkniętymi oczami jest w połowie przesłonięta drugą, też własną, ale ujętą lekko z profilu i przypominającą maskę. Tak, jakby mówiła: oto ja, która nie całkiem jestem mną.
O obrazie Miry Zrastanie, pokazanym na słynnej wystawie Polaków
portret własny w Muzeum Narodowym w Krakowie (otwartej w październiku 1979 roku) jej kurator, Marek Rostworowski, napisał: Metafora autoportretu z twarzą rozdartą i szwem łączącym brzegi rany po to, by się zrosły, jest tak czytelna, że nie wymaga komentarza. Przy całym swoim tragizmie ta metafora jest optymistyczna, bo wyraża wiarę w uleczenie rozdarcia -
przezwyciężenie brutalizmu przez upartą cierpliwość i kojącą siłę natury.
"Od ponad trzydziestu lat powtarza, że Jej życie i malarstwo przedzieliła
na dwie części podróż do Izraela w 1987 roku. Osobiste doświadczenie Ziemi
Obiecanej. To była podróż między dwiema krainami, ale też między dwoma
światami, i to na wielu poziomach - pejzażu, światła, pamięci, religii. To była
także podróż w głąb siebie. Dlatego spowodowała, że jako człowiek, ale też
jako malarka Mira zmieniła perspektywę i paletę. Rozbiła materię na cząstki
elementarne, zaludniła świat duchami i znaczeniami. To musiało być w Niej
od zawsze, ukryte w pokładach niepamięci, wydobywane intuicyjnie na
wcześniejsze obrazy. Bo dziwność świata i dziwność istnienia nie dawały
Jej spokoju. I nurtowało ją pytanie, zadawane samej sobie: kim jestem?