tekst Alina Drapella-Hermansdorfer
Podobne światło przenika obrazy Miry malowane w innym czasie ale z podobną uważnością. Promienie światła spływają z góry na ludzi. Porażają ich lub obejmują. Są wąskie i ostre jak ostrzenoża, szerokie jak strumień lub łagodnie rozproszone w rozedrganych barwach tła. Prowadzą rozpierzchłe obrazki do wielkich medytujących postaci, które nadają sens patchworkowej konstrukcji.
Można do nich wpasować każdą chwilę i każda będzie na miejscu.
W tu i teraz Miry-Mony Żelechower-Aleksiun.
Poza tymi wyspami bycia, które przenosi na płótno, Mira-Mona ma jeszcze inne. W każdy piątkowy wieczór, kiedy na niebie ukazują się pierwsze gwiazdy, staje przy oknie i zapala świece. Kolistymi ruchami dłoni nad płomieniem przywołuje moc światła ku sobie, ku domowi i wszystkim domownikom. Zakrywa dłońmi oczy i odmawia modlitwę, tak jak to czyniła Sara, żona Abrahama. Te same słowa, te same intencje powtarzane ustami kobiet Izraela z pokolenia na pokolenie. Kiedy może znowu spojrzeć na świat, widzi go już w innym blasku. W blasku szabatowych świec. Na stole czeka wino i chałka przykryta haftowaną serwetką. Zaczyna się już nie chwila, ale cały dzień bycia w świętym czasie.
(Mona: opowieść o życiu malarki)
W domu jej szkolnych przyjaciół była pracownia a w niej farby i pędzle. Najpierw zaczęła malować ich portrety, potem zaś pękła tama otwierając drogę dla niepowstrzymanego strumienia obrazów, które wypływały z niej nadając wyraz długo tłumionym emocjom. Była jak w transie. Po latach Monika Braun napisze:
Uczy się tam malować w nowy sposób. Rozmazuje farbę pędzlem bez wyraźnego celu, nakłada barwę, która tworzy pulsujące tło, maluje coś na kształt abstrakcyjnego obrazu, a potem traktuje go jak zachmurzone niebo, na którym widać smoki, słońca, postaci, rzeźby, znaki. … Mona ma w głowie temat, wpatruje się w niedookreślony pejzaż i znajduje w nim wszystkie elementy przyszłego obrazu.
Tak, jakby zamazane farbą płótno kryło w sobie te wszystkie potencje, a jej zadaniem było ich ujawnienie.
Po raz pierwszy takie obrazy wyszły spod ręki Miry, kiedy jeszcze jako żarliwa chrześcijanka pojechała do Ziemi Świętej. Ostatnie lata przed wyjazdem poświęciła na organizowanie pomocy dla potrzebujących. Zarzuciła malowanie, bo poświęcanie czasu dla siebie uważała za egoizm. Wokół działa się przecież historia: rozwijał się ruch solidarności, potem nastał stan wojenny. Mira dała się
wessać w wir wydarzeń, który miotał nią to tu, to tam. W Jerozolimie niespodziewanie odnalazła poczucie zakorzenienia. Spokój. Swoje tu i teraz.
Większość obrazków Miry z tego cyklu nie została opatrzona tytułami. Część nie posiada dokładnych dat powstania. Nie można ich ułożyć w logiczne ciągi, jednak złożone ze sobą w patchworkową tkaninę życia urzekają pozytywną energią barw, głębią, która kryje się za każdym niedopowiedzianym do końca ale doskonale przeżytym momencie uważności.
Wyspy bycia Miry nawiedzają różni ludzie. Czasem jest to grupa osób skrywająca się pod wspólnym parasolem, czasem mała dziewczynka tańcząca wśród płatków tęczy lub dwaj mężczyźni podnoszący z ziemi kobietę. Spoza świetlistej poświaty wyłaniają się zrośnięte twarze kobiet i mężczyzn, błękitne oczy Jana lub jakieś fragmenty twarzy, najważniejsze, najlepiej zapamiętane… Z daleka widać drobne
sylwetki, ludzkie mrówki wiecznie zabiegane, wiecznie w drodze, pnące się w górę po niekończących się schodach lub drabinach ku niebu, gwiazdom, temu, co wszystko przekracza a zarazem nadaje sens każdej chwili życia.
Każde tu i teraz Miry rozgrywa się nieskończonej przestrzeni, chociaż za sprawą pandemii pojedyncze obrazki są niewielkie, zamknięte w ramkach identycznych, jak ramy godzin, dni czy tygodni. A jednak, jeśli się im przyjrzeć uważnie, każdy odsyła do lasów, jezior, piasków pustyni. Za rozedrganymi płatkami barw majaczą odległe horyzonty, przestrzeń rozlewa się na boki bez żadnych ograniczeń,
przenika do wyobraźni, wsysa do środka obrazu, jak wir. Od wielu lat Mira już nie robi szkiców, nie szuka tego, co zamierza przelać na papier lub płótno. Po prostu siada i zaczyna atakować pustą kartkę na zasadzie zobaczymy co z tego wyjdzie. Nie próbuje niczego poprawiać. Jej chwile są takie, jakie były i w tym, jakie były, są doskonałe. Są wyrazem jej uważności, jej wrażliwości na świat.
W praktyce uważności liczy się każda chwila. Każdy okruszek życia przywracający dziecięcą świeżość patrzenia na świat z zachwytem i empatią. Praktykując mindfullness podąża się ścieżką codziennych ćwiczeń, których nie zastąpią żadne wykłady ani książki. Dla Miry praktyka uważności oznacza imperatyw malowania, przelewania na papier wszystkiego, co właśnie wyrzuciła na piasek fala
wyobraźni. Jej obrazy niczym barometr zapisują aktualny stan pogody. Raz rozświetla je żółte intensywne światło słoneczne, czasem zaczynają płonąć barwami czerwieni, buntu, pożądania czegoś co jeszcze nie nadeszło; kiedy indziej są jasnozielone, świeże, jak wiosenny pejzaż. Ale pojawiają się też chwile szare, bure, gdy niełatwo wykrzesać z siebie nadzieję. Zawsze jednak w tych ciemnych zaułkach zwątpienia wykwita zapowiedź czegoś innego: jakieś pomarańczowe refleksy światła, smużki wydobywające się z podziemnych siłowni napędzanych niewidocznym źródłem energii.
Na początku był lockdown i drastyczna zmiana dotychczasowych schematów myślenia,
postępowania, życia na co dzień. Ludzie zamknięci w ciasnych klatkach domów szukali dla siebie nowych punktów oparcia. Mira znalazła je u Johna Kabat-Zinna. Pracując z życiowymi rozbitkami, z ludźmi wypalonymi wewnętrznie, którzy utracili nadzieję na jakąkolwiek dobrą zmianę, Kabat-Zinn zaleca krótkie ucieczki z wiru życiowych aktywności na własną wyspę bycia, czas, w którym ustaje
wszelkie działanie. Na wyspie bycia nie ma samooceny ani obawy przed tym, co pomyślą ludzie. Nie ma przeszłości a ni przyszłości. Jest tu i teraz. Bo tak naprawdę jest to jedyny czas, w którym żyjemy.